12.09.2007: Walim na Walim

V. Narodowo Rewolucyjny Obóz Trzeciej Pozycji „Krzyż Miecz”

Góry Sowie, 30.08-2.09.2007 r.

Z przyczyn wiadomych tylko określonym siłom, miejsce tegorocznego obozu okryte było mniej więcej taką tajemnicą, jak sztolnie walimskie. Przekonał się o tym boleśnie kolega Adam z Warszawy, który wyjeżdżając ze swoją uroczą partnerką Moniką i gronem autostopowiczów (Grzegorzem, Natalią, mAryanem) do końca był przekonany, że jedzie nad morze. Najdłuższą drogę przebyła tym razem grupa towarzyszy z Lubelszczyzny. Zgodnie z wytycznymi Naczelnego Wodza, teutoński przedstawiciel tego pięknego regionu Polski, koleżanka Agnieszka, jadąc w kierunku Dolnego Śląska, tak przy okazji miała zahaczyć o Warszawę i wspomóc stołecznych bojowców własnym transportem. Wyszło jak wyszło – w każdym razie grupa warszawska, po połączeniu się w okolicach Wielunia z forpocztą kolegi Konrada Bednarskiego i przegrupowaniu sił, wczesnym wieczorem dotarła w końcu tam, gdzie geniusz Prezesa Adama skierował wszystkich. Czyli do pięknie położonego, w ponurych Górach Sowich, pensjonatu „Biała Sowa”, szybko przez nacjonalistów przechrzczonego na „Biała Rasa”.

 

Na miejscu powitali nas ci towarzysze, którzy mieli najbliżej, czyli Dolno- i Górnoślązacy. Zarządzający wszystkim kolega Miłosz trzymał w ryzach świętujące spotkanie towarzystwo, z jednym jednakże przypadkiem. Niezrównany kolega Grzegorz ze Zgorzelca świętował spotkanie z młodszymi i starszymi braćmi w narodowej wierze praktycznie przez cały czas trwania obozu. Był tego obozu swoistym logotypem – z jednej strony wisiał ten problem nad nami niczym miecz Damoklesa, z drugiej zaś autentycznie był dla wielu prawdziwym Krzyżem Pańskim.

 

Nie wzruszył go nawet bogaty plan obozu. Bez względu na to, czy narodowcy szli zjeżdżać z kilkudziesięciometrowego zbocza na Włodarzu na „ósemce” czy „rolkach”, czy zwiedzali poniemieckie sztolnie, lub uczestniczyli w emocjonujących zawodach strzeleckich, marszobiegach lub finałowej masakrze w paintballa, kolega G. z konsekwencją godną lepszej sprawy nie opuszczał, dla sobie tylko znanych powodów, gościnnych murów „Białej Sowy/Rasy”.

 

W konkurencjach autentycznie ekstremalnych większość obozowiczów sprawdziła się nad podziw dobrze. Perfekcyjnie przygotowane przez st. szeregowego Arka taternicze, karkołomne zjazdy z włodarskiego zbocza pozwoliły zahartować nacjonalistyczne charaktery. Z największą gracją czyniły to nasze piękne panie – prym w szaleńczych zjazdach wiodła jak zwykle – dorastająca z każdym obozem - Ola ze Zgorzelca, a także Iwona spod Łodzi, Paulina z Głogowa, czy Marta z Częstochowy. A już wzorcowe spuszczanie się na linie z finałowym lądowaniem zaprezentowała koleżanka Agnieszka z Norymbergi (de domo Lublin). Wśród panów finezją połączoną z ideowym poświęceniem wyróżnił się kolega Maciek z Londynu (de domo Łódź), Wojtek z Wodzisławia, Tadeusz z Wrocławia oraz sam Pan Wiceprezes Artur z Warszawy. Co bardziej zaangażowani towarzysze łączyli przejazd z manifestacją patriotyczną salutując licznie zebraną gawiedź pozdrowieniem nacjonalistycznym.

 

I tak przez dwa dni. A ponieważ sztolniach walimskich nikt z „nopowiczów” nie zaginął ani się nie podtopił w lodowatej wodzie, ten fragment szkolenia można uznać za zakończony pełnym sukcesem.

 

Trzeciego dnia nad ranem, po licznych perypetiach podczas podróży, zasilił nasze szeregi wyjątkowy desant warszawsko-płocki. Kolega Gustaw przywiózł bowiem trzylitrowym „Saabem” kultowe postacie, prawdziwe ikony ruchu – Wiceprezesa Artura z Warszawy oraz Telego z Płocka. Obaj panowie niemal z marszu włączyli się w życie naszej gromady, wybitnie podnosząc jej morale

 

W konkurencji strzelania z broni długiej i krótkiej, jak na poprzednich zjazdach, tak i teraz prym wiodły dziewczyny. Wygrała znana i ceniona polonistka z Głogowa, Paulina. Być może dlatego, że panowie zajęci byli dysputami z przedstawicielką miejscowych ekologów-gerontów, uparcie broniącą okolicznego drzewostanu przed agresją faszystowskiej sfory.

 

Tego samego dnia, a był to 1 września, delegacja obozu w składzie - mAryan, Arek, Iwona, Maciek, Wojtek - wzięła, w sposób spontaniczny, udział w uroczystościach z okazji rozpoczęcia II wojny światowej, które odbywały się w pobliskim Dzierżoniowie. Przy okazji kolega Wojtek, sobie tylko znanym sposobem, sprawdził świadomość ideową i patriotyczną miejscowej ludności. A że wypadła ona pozytywnie z czystymi sumieniami mogliśmy wrócić do „Białej Sowy” i doskonalić własną sprawność bojową podczas manewrów paintballowych.

 

Ten ostatni punkt programu zaszczycił już swoją obecnością sam Pan Prezes Adam, który mimo spiętrzonych obowiązków rodzinnych zasilił w sobotnie popołudnie szeregi „Krzyżomieczowców”. Szef jak zwykle prezentował się doskonale - tryskał taką charyzmą , że nawet, odporny na wszelkie impoderabilia kolega G., przełączył się na tryb on line. Jak na młodego tatę przystało Pan Prezes „schudł, sczerniał, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał”, a subtelna siwizna pozwalała się tylko domyślać doznań, jakie ten odporny człowiek musiał przejść ostatnimi czasy.

 

Malownicze skałki i lasy okolic Waliami do późnego wieczora rozbrzmiewały hukiem wystrzałów. Przerażeni grzybiarze czmyhali chyłkiem z linii ognia. Zwycięska grupa kolegi Konrada z Lublina zebrała wszelkie trofea, deklasując – czytaj rozstrzeliwując – kolejnych przeciwników. Nagrodą dla zwycięskiego teamu, a tym samym dla Dzielnicy Lubelskiej, była decyzja o zorganizowaniu przez jej członków przyszłorocznego obozu gdzieś na Lubelszczyźnie. Grzegorz ze Zgorzelca, poza wszystkim znany i ceniony waffenolog, sugerował, żeby to były Trawniki.

 

Ostatni przed wyjazdem wieczór, ostatnia noc i ostatnie ognisko upłynęły w atmosferze z jednej strony formacyjnego zaangażowania, z drugiej zaś ludycznej biesiady. Old schools, mimo przenikliwego zimna, prowadzili zaangażowane dysputy i oddawali się sentymentalnym wspominkom przy stołach na zewnątrz budynku. Tak przecież wykuwa się ortodoksja. Młodzież i mniej odporni towarzysze dokazywali w świetlicy pensjonatu oraz przy kominku. Wśród wykonywanych a capella pieśni masowych oraz słuchanej muzyki królowała klasyka. W jednym tylko momencie nastąpił estetyczny dysonans, gdy kolega Gustaw z Warszawy zaproponował ostre klubowe klimaty, włączając „Kapelę z ulicy Chmielnej”.

 

Od rana, dnia 2 września 2007 r., obozowicze rozjeżdżali się w rodzinne strony, tym samym – ku żalowi wyrozumiałych właścicieli pensjonatu i świadomych autochtonów – pomniejszając obszar wolności, jaki udało nam się wytworzyć wokół Walimia w ciągu tych kilku dni. Podobnie jak wcześniej w Dusznikach Zdroju, Żegiestowie, Kokrzwi i tylu innych miejscach, w których pojawiała się flaga z „Falangą”, żaden system ani żydokomuna wstępu między nas nie miały. Dlatego każdy, kto przyczynił się do stworzenia takiej zony w Walimiu, śmiało może powtórzyć za poetą: Et in Arcadia ego.

 

Marianator

 

*Tytułowy zwrot został zapożyczony od koleżanki Agnieszki, która tak wyraziła, w chwili desperacji, swoje odczucia po całodniowej jeździe przez pół Polski, naciskając jednocześnie pedał gazu do oporu. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 


© 2003, 2004, 2005, 2006 Narodowe Odrodzenie Polski. Przedruk części lub całości materiałów dozwolony tylko za zgodą redakcji.