Krzywym okiem pierwszoroczniakaJako uczestnik obozu, będący tam pierwszy raz, pokuszę się o krótką refleksję na temat mojej tam obecności. Pierwszy etap podróży pominę ze względu na jego małą ciekawość (monotonna jazda, ogóle przemęczenie organizmu, spowodowane wczesnym wyjazdem skoro świt, godzina 12 z hakiem itp. ). Gdyby nie piękne widoki krajobrazu Ziemi Kłodzkiej, roztaczające się za oknami samochodu, przysłonięte co prawda oparami papierosowego dymu, nie byłoby o czym wspominać. W każdym razie po siedmiu godzinach dotarliśmy na miejsce i naszym zmęczonym oczom ukazał się wreszcie, w całej swej okazałości, letni obóz Narodowego Odrodzenia Polski, cel naszej pielgrzymki. Ośrodek oczywiście został oflagowany, świecił z daleka, tak że trudno byłoby go nie znaleźć. Pewne trudności miała co prawda milicja, przepraszam - policja, ale u nich, jak ogólnie wiadomo, da się od jakiegoś dłuższego czasu zauważyć pomroczność jasną; ale w sumie to chyba dobrze, że obóz nie był niepokojony przez naszą kochaną władzunię, która zawsze i wszędzie jest przez nas mile witana. Chwała Wielkiej Dzielnej Policji. Pierwsza noc minęła pod znakiem braterskich uścisków z radosnymi Czechami, ogniska, śpiewów i zapachu kiełbasy. Zmęczony podróżą długo nie wytrzymałem zbyt szybko narzuconego tempa toczonych rozmów przy piwie - jakby nie było bezalkoholowym. Tak więc potoczyłem się, wróć!, znaczy krokiem marszowym oddaliłem się w celu zregenerowania sił, potrzebnych na drugi dzień męczącego, ekstremalnego obozowego życia, które na mnie czekało po przebudzeniu. Z samego rana, przynajmniej dla mnie był to prawie brzask, w zwartym szyku (no, powiedzmy, że w zwartym) udaliśmy się do ruin wielkiego zamku, znajdujących się, jak mnie poinformowano, gdzieś niedaleko, na którymś z pobliskich wzniesień, dumnie zwanych przez naszych znajomych Czechów kopcami. Znaczy, że nie zmarnowałem wczoraj wieczoru na bezproduktywne dysputy i łyknąłem trochę języka. W naszej golgocie raźno towarzyszyły nam młode dziewczęta z pododdziału Modliszek, zwanego też pododdziałem Wampirzyc NOP. Po małej wspinaczce minęliśmy małą wioskę, w której, jak to się mówi czasami w zwyczaju, psy szczekają tym, czym nie powinny. I trzeba przyznać, że faktycznie jeden się taki znalazł, który podszczekiwał, ale tak jakoś nie po naszemu świergolił, że nikt go nie zrozumiał, a szkoda, bo gdybyśmy go wysłuchali, to nie tłuklibyśmy się okrężną drogą. I to nie dość, że okrężną, to jeszcze po stromym zboczu wielkiej góry. Małe wzniesienie okazało się gigantyczną górą, ale nic, pomyślałem, i poczłapałem dalej. Obiecywałem sobie zobaczyć i zwiedzić ruiny wielkiego zamku, podobno utrzymane w nienagannym stanie - czyli muzeum, pamiątki i parasole, z upragnionym złotym płynem bezalkoholowym, Ot, takie tam sobie zwykłe marzenia mieszczucha. Na czworakach doczołgałem się więc wreszcie na osławione ruiny i moim oczom ukazało się TO - cegiełki, badylki i parę deseczek... takie coś; już myślałem, że jeszcze idziemy dalej, ale uprzejmie poinformowano, iż to tu właśnie jest nasz cel. Nic, ległem. Dla niezorientowanych: cały ten wspaniały kompleks zwał się zamkiem hromole, przepraszam - Homole. Były to ruiny średniowiecznej warowni, zbudowanej w trzynastym wieku przy starym trakcie handlowym z Czech na Śląsk, która od czternastego do końca siedemnastego wieku była podobno ośrodkiem t.zw. Państwa Homolskiego - jednego z kilku państewek na Ziemi Kłodzkiej. W trakcie wojen husyckich w piętnastym wieku Hromole to, ups! przepraszam: Homole, było siedzibą husytów, a w początkach szesnastego wieku rycerzy-rozbójników, grabiących kupców przejeżdżających przez Polskie Wrota. W siedemnastym wieku zamek ten - nie, nie, bo zaraz parsknę śmiechem, może tak: gruzki zwane zamkiem zostały opuszczone (wcale się nie dziwię) i wkrótce popadły w ruinę. To tyle, jeśli chodzi o historię tego fascynującego miejsca. Po krótkiej zadumie, w którą wciągnęła mnie ta opowieść, ocknąłem się w momencie, gdy z 10 metrowych gruzów wieży dumnie zaczęły łopotać na wietrze sztandary naszej organizacji. Wracając, pełni wewnętrznej dumy z samych siebie (przynajmniej ja byłem z siebie dumny) za dokonanie niemożliwego, natknęliśmy się na braci Czechów, sztuk pięć, którzy też pragnęli zobaczyć to niezapomniane, cudowne zjawisko. Dziwnym trafem trzymali się jeszcze prosto i raźno kroczyli na spotkanie z przygodą. Po powrocie zapragnąłem zobaczyć pobliskie miasteczko, dla ścisłości Duszniki Zdrój (6 tys. mieszkańców) - jest to uzdrowisko w dolinie Bystrzycy Dusznickiej pomiędzy Górami Stołowymi na północy, Górami Bystrzyckimi na południowym wschodzie i Górami Orlickimi na południowym zachodzie. Miasteczko jest jednym z większych uzdrowisk sudeckich, ale także niewielkim ośrodkiem przemysłowym i ważnym centrum ruchu turystycznego. Duszniki Zdrój słyną z odbywających się tu Festiwali Chopinowskich i obozów Narodowego Odrodzenia Polski „Krzyż i Miecz”, posiadają również kilka interesujących obiektów zabytkowych. Osada w miejscu dzisiejszego miasta powstała na starym trakcie handlowym z Czech przez przełęcz Polskie Wrota na Śląsk, potem związana była z pobliskim zamkiem Homole, opisanym już przeze mnie nieco wcześniej. W początkach XIV wieku otrzymała ona prawa miejskie. Po II wojnie światowej Duszniki Zdrój stały się jednym z najpopularniejszych uzdrowisk w Polsce. W lipcu 1998 roku miejscowość poważnie ucierpiała w trakcie powodzi, co dało się zauważyć podczas mojej przechadzki. Taką historię w pigułce miało miejsce, do którego skierowałem swoje zmęczone nogi. Muszę uczciwie przyznać, że mile się zaskoczyłem zwiedzając wąskie uliczki tego uroczego zakątka naszego pięknego kraju. Nie miałem jednak zbyt wiele czasu na zobaczenie tego wszystkiego, gdyż - jak dowiedziałem się od dobrze poinformowanych obywateli - na naszym obozowisku zaczynały się zawody strzeleckie. Popędziłem więc co sił w płucach, jednak gdy dotarłem zawody trwały już na całego. Długo by opisywać zmagania naszych wspaniałych snajperów. Wynik mówi sam za siebie - panowie zawiedli na całej linii. Jak miało się okazać następnego dnia zawodów, czyli w dniu finałowym, młoda, drobna dziewczyna o wdzięcznym imieniu Sylwia pobiła na głowę całą doborową, wojowniczo nastawioną męską populację. Wstyd, panowie! Trzeba to zapisać w annałach naszych corocznych letnich spędów jako przykład tego, że małym ciele czasami kryje się wielka wola walki i zwycięstwa nad pozornie silniejszym przeciwnikiem. Z drugiej strony, taka postawa młodej osoby dobrze rokuje naszej wspólnej pracy w następnych latach ciężkiej pracy, jaka nas czeka. Nic, tylko uczyć się od kobiet ich podejścia do osiągania wyznaczonych celów. Czyżbyśmy byli, panowie, w odwrocie przed płcią piękną, która powoli przejmuje po nas schedę władców tej ziemi? Mówi się: trudno; za rok nad tym popracujemy; tym razem sekcja Wampirzyc okazała się o niebo lepsza. Sobotni wieczór rozpoczął się politycznym szkoleniem, po czym wystąpił z prezentacją swej twórczości poetyckiej zapowiadany wcześniej i niecierpliwie oczekiwany Marek Zacharyasz. Nie ukrywam, że jego poezja i jej interpretacja zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Wieczór zakończył się tradycyjnym już ogniskiem, na którym byłem, miód i wino piłem. W niedzielę - z przyczyn ode mnie niezależnych - ominęły mnie atrakcje przygotowane przez szefostwo, m.in. średniogórskie zabawy wspinaczkowe. Mój dzień rozpoczął się, jak należy, od Mszy świętej, odprawionej przez nopowskiego kapelana. Po Mszy - loteria. Losy rozeszły się w takiej ilości (gratulacje dla Łodzian za pokierowanie akcją), że sponsorom nagród zaczęło w końcu brakować fantów. Muszę odnotować z przyjemnością, że nagroda główna, a nią był pierwszy kolorowy plakat NOP z 1988 r., który przywędrował na obóz z Warszawy, tą samą drogą do niej powrócił, choć tym razem w moim towarzystwie - lecz stwierdzam z całą stanowczością, że był to przypadek... Wieczorem, oczywiście przy ognisku, swój maraton muzyczny rozpoczęli nasi czescy przyjaciele - piszę maraton, bo o 7 rano dnia następnego gitarzyści i wokaliści jeszcze całkiem sprawnie działali. Przebojem wieczoru/nocy/rana okazała się skoczna piosenka o tak zwanej unii europejskiej „Z jednej nogi na drugą”, oraz krajowe wykonanie „To były piękne dni” i „Do sklepu na dole”, chodź tu akurat bardziej pasowałoby „Do stacji na dole”. Co działo się jeszcze? Tyle rzeczy, że trudno byłoby je pomieścić na tej ilości stron, które mam do dyspozycji. Wspomnę jeszcze o zawodach w siatkówkę, gdzie „stare koszule” przegrały z „nowymi koszulami”, by w końcu odgryź się na „podkoszulkach”. To trochę skomplikowane, jak sami widzicie, ale kto był, ten wie - a kto nie był, niech żałuje, że go to ominęło. W drużynie „podkoszulków” wyróżniał się kolega z Grudziądza, nie tylko z tego powodu, że dobrze spisywał się w walce z dziadami-cwaniakami, zwanymi „starymi koszulami”, ale że okazał się osobą, która, by dostać się do Dusznik pokonała najdłuższy odcinek drogi i to w pojedynkę, i to jeszcze komunikacją PKP. A wiemy, jak wygląda podróż takim transportem w Polsce; dziw, że mu w pociągu całego zapału nie wytelepało - gratuluję szczerze. Mieliśmy też na obozie trochę brazylijskiego serialu, ale to w końcu nie nasza sprawa. Dużą rolę nadawaniu tempa akcji miał oczywiście najmłodszy pododdział Modliszek. Była jeszcze świetlica, paintball, wykłady, były i piłkarzyki, był w końcu pieczony świniak z dodatkiem złocistego piwa. Ech.... Pewnie wiele spraw ominąłem wielkim łukiem, ale nie wszędzie mogłem być, w końcu jestem tylko człowiekiem. Jedna jeszcze tyko uwaga - do współlokatorów: panowie, w nocy trochę ciszej, a co do tematu kobiet, to hmmm., musicie to jeszcze przemyśleć. Pora kończyć drogie dzieci, przestaję już opisywać z was się naigrywać z powodów mi bliżej niesprecyzowanych kończę to opowiadanie moje do was przesłanie Cichociemny Rafał Wrzosek PS. Do naczelnego cenzora: Nie wycinać!!!!!!!!!! Rafał Wrzosek
|