„Długi, zły sen”. Rozmowa z ppłk. Tadeuszem Mańko ze Zrzeszenia WiNStarania radzyńskiego Inspektoratu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, wspieranego przez oddział radzyński Narodowego Odrodzenia Polski, zaowocowały uchwałą Rady Miejskiej, która jesienią ub.r. nadała nowootwartemu rondu imię Żołnierzy WiN. W dn. 30 czerwca b.r. odbyła się uroczystość poświęcenia ronda, podczas której dzielnica Lubelska NOP, wraz z zaproszonymi przedstawicielami sekcji Młodych Stronnictwa Narodowego, przeprowadziła akcję popularyzującą idee narodowe oraz informacyjną nt. negatywnych konsekwencji „wejścia” Polski do Unii Europejskiej. Poniżej prezentujemy rozmowę z komendantem radzyńskiego Inspektoratu Zrzeszenia WiN, ppłk. Tadeuszem Mańko. - Czy działał Pan w konspiracji przed zaangażowaniem się w działalność WiN? - Swoją działalność konspiracyjną rozpocząłem od WiN-u. Z prostego powodu, byłem wówczas bardzo młody. Jednak gdy tylko uaktywniła się u nas placówka Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, wstąpiłem do niej. Podpisałem zobowiązanie, że będę przestrzegał reguł organizacji jako jej żołnierz i żołnierz Polski. - Kiedy to było? - Jesienią 1946 r. To, że znalazłem się w organizacji było zasługą mojego dowódcy. DOWÓDCA - Co może Pan o nim powiedzieć? - Nazywał się Witold Żółtkowski ps. „Morus”. Pochodził z rodziny hrabiowskiej z Baranowicz. Przed wojną był oficerem Wojska Polskiego w stopniu porucznika. We wrześniu 1939 roku sowieci zabili mu ojca i matkę. Sam „Morus” ukrywał się na terytorium ZSRR pod przybranym nazwiskiem. Po sformowaniu 1 Dywizji piechoty im. T. Kościuszki wstąpił doń i razem z nią dotarł na ziemie polskie. W Polsce opuścił wojsko i zajął się organizowaniem partyzantki. Był żołnierzem i dowódcą najwyższej klasy. Bardzo inteligentny i bardzo kulturalny. - Jakie metody działalności preferował „Morus”? - W okresie WiN nasz dowódca nie był już zwolennikiem zbrojnego oporu. W tamtej sytuacji politycznej i społecznej nie miało to już sensu. Jako wyznawca idei narodowej mawiał, że nie należy przelewać krwi. Jaka by ona nie była (to o komunistach), ale to przecież nadal polska krew. Zginął w zasadzce UB w lipcu 1951 roku. W drodze na zebranie któryś z kolegów był śledzony. To doprowadziło „bezpieczeństwo” do miejsca zebrania. Wywiązała się strzelanina. „Morus” i jeszcze jeden człowiek zginęli. Jeszcze inny został ranny. Mówiono, że dowódca prawdopodobnie nie zginął na miejscu, lecz został ciężko ranny. Nie mogąc uciekać odebrał sobie życie. Za nic nie chciał wpaść w ręce komunistom. Właściwie po jego śmierci nasza działalność zaczęła z wolna zamierać. ZAPLUTE KARŁY REAKCJI - Jaka była liczebność miejscowej organizacji WiN? - Do amnestii w 1947 roku [amnestię ogłoszono 22 lutego, a w życie weszła w kwietniu 1947 roku - przyp. P.Sz.] bardzo duża. Nasz rejon rozciągał się od Łukowa przez Aleksandrów, Gąsiory, Zakrzew, aż po Białkę i Siedlanów. Trudno powiedzieć ilu nas było, bo zajmowałem raczej dolne szczeble organizacji, a na ówczesnym etapie konspiracja była już daleko posunięta. Pracowaliśmy w trójkach i właściwie wiedzieliśmy tylko o sobie. Więcej wiedział szef trójki i tak w górę. - Kto był w Pańskiej trójce? - Mój ojciec i jeszcze jeden człowiek z Gąsior. Po ogłoszeniu amnestii wielu ludzi, starych partyzantów, ujawniło się. Nasz dowódca, który był dla nas wielkim autorytetem, twirdził jednak, że nie możemy się ujawnić, bo to odbierze nadzieję tym, co jeszcze wierzą... - Czy brał Pan udział w akcjach zbrojnych? - Ja osobiście nie. Jak już mówiłem, „Morus” uważał, że nie należy podejmować zbrojnych akcji, lecz prowadzić działalność dywersyjno-propagandową. W ówczesnej rzeczywistości walka z bronią w ręku nie miała już szans powodzenia. My tworzyliśmy odwody, przeprowadzaliśmy kurierów. Robiło się to np. z psami, bo wyczuwały zasadzki. Oczywiście były też oddziały bojowe, wszyscy pamiętamy np. działalność „Kurzawy”, „Zenona”, „Jastrzębia”, „Żelaznego” czy „Płomienia”. My jednak tworzyliśmy siatkę polityczno-konspiracyjną. Głównym naszym zadaniem było trwanie w gotowości, szkolenie ludzi i przechowywanie broni. - Nosiliście broń osobistą? - Tylko w niektórych sytuacjach, podczas poważniejszych akcji, np. podczas przetransportowywania arsenału w inne miejsce. - Milicja, UB, KBW działały niezwykle skrupulatnie. Jak to się odbywało? - Zwykle przewoziliśmy furmanką. Wszystko przygotowywano bardzo dokładnie. Na dno, pod samepoddonice kładliśmy broń: erkaemy, pistolety, granaty, amunicję. Na to kładzione było mocno ubite siano, a na wierzch worki z plewami. Całość wyglądała niczym cygański wóz. I nawet jak milicjant nas zatrzymywał nie mógł się niczego „domacać”. Właśnie w takich akcjach należało już mieć broń osobistą, bo gdyby się jednak „domacał”... - A przecież był Pan wówczas zaledwie nastolatkiem... - Dzisiaj może się to wydawać dziwne, że wtedy, będąc tak młody, już uczestniczyłem w poważnych akcjach z bronią, za które groziła kara śmierci. Ale są czasy, które od Narodu wymagają takich wyrzeczeń. Popatrzmy na Powstanie Warszawskie czy na palestyńską intifadę. Wracając do naszych akcji, w niektórych sytuacjach ja byłem nawet bardziej odpowiednim człowiekiem niż ktoś starszy, bo jako młodociany zwracałem mniejszą uwagę. - A czy z racji wieku dopuszczano Pana do udziału w naradach, zebraniach, rozmowach o sytuacji politycznej, nt. realiów powojennej Polski? - Dowódca zwykle prowadził rozmowy z ojcem, a ja - jak to młody człowiek lubiący sobie posłuchać - byłem ciekawski. Gdy ojciec mnie gonił, dowódca mawiał: „Nie, zostaw! To jest mój żołnierz i ma prawo o wszystkim wiedzieć”. - Mógł Pan również na własnym ciele sprawdzić skuteczność działania resortu bezpieczeństwa. Jak do tego doszło? - We wrześniu 1947 roku odbywała się u nas narada kilku członków organizacji. Prawdopodobnie za którymś z kolegów przywlekli się ubecy i obstawili dom. Po zebraniu zaatakowali. Mój brat zginął na miejscu, miał 18 lat; inny został ranny. Mnie zatrzymano i przewieziono do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie. Przesłuchiwało mnie dwóch funkcjonariuszy. Pierwszego dnia dawali mi czekoladę i cukierk. Na zachętę. Dopiero nazajutrz, gdy nie chciałem nic wyjawić, powiedzieli: „Skończyły się słodycze. Teraz będą inne środki”. Łapali mnie za gardło i podnosili do góry, jak flakonik, bo to byli mężczyźni po czterdziestce, zbudowani, może po metrze ważący. Rzucali mną jak lalką. To wówczas nadwerężyli mi gardło. Tak mówią lekarze [rzeczywiście, mój rozmówca mówi z trudnością, chrypi - przyp. P. Sz.]. - Czy poza tym był Pan bity? - Tak, ale fachowo, żeby było jak najmniej śladów. Kładli mnie na brzuchu na leżance i bili gumowymi pałkami od karku po pięty. Na zmianę. Tłukli mnie do nieprzytomności. Udało mi się usłyszeć jeszcze, jak jeden mówi do drugiego: „Daj spokój, on stracił przytomność. A to jeszcze dziecko”. Trzy dni mnie trzymali. Szczęście, że broni u nas nie znaleźli. A było jej dużo, bo właśnie przywieziono transport z poprzedniego punktu. - Gdy wstępował Pan do WiN od ponad roku polska była krajem „wyzwolonym”. Wy walczyliście dalej, podczas gdy inni próbowali odbudowywać życie społeczne. Jak odbierał Pan nastawienie otoczenia do organizacji? - Wówczas było podobnie jak dzisiaj. Rzeczywistość popierali ci, którzy nawet na krótką metę mogli skorzystać. Biedota folwarczna oraz karierowicze, którzy tymczasowo zyskiwali, byli nam przeciwni. Zdawało im się, że będą nie wiadomo kim, że będą rządzić. Uwierzyli propagandzie. Dlatego to właśnie „folwarczni” zasilili w większości szeregi MO, UB i ORMO. - A Pan, wówczas bardzo młody człowiek, skąd wiedział, że to nie jest jeszcze ta Polska, jakiej pragnęliście? - Mój ojciec spędził w Rosji 6 lat. Widział rewolucję. Mówił: „Dzieci moje, nie daj Boże, żeby zapanowała u nas komuna”. Zdążył bowiem poznać sposób ich działania, fałsz, obłudę i zbrodnie i aktywność Żydów w zaprowadzanie nowego porządku. To wszystko zaczęło się i u nas w 1944 roku. PÓŁ WIEKU KONSPIRACJI - Z dzisiejszego punktu widzenia wasza walka może jawić się jako z góry skazana na niepowodzenie. Taka była dysproporcja sił. Czy w tej sytuacji można było mieć jeszcze nadzieję? - Właśnie, my ją mieliśmy. Nie byliśmy ludźmi przypadkowymi. Ojciec miał praktykę w walce i - można powiedzieć - był przygotowany politycznie. Był w rosyjskim wojsku od 1914 do 1920 roku. Służył w jednostce szkoleniowej. Był w centrum wydarzeń, bo w czasie rewolucji jego jednostka stacjonowała 20 km od Petersburga. Mieli zadanie zdusić rewolucję, jednak „stare” wojsko odmówiło posłuszeństwa. Nie poszli na Petersburg. Ojciec przekazywał nam całą swoją wiedzę i ukierunkowywał politycznie. Tak, mieliśmy nadzieję, że tzw. Polska Ludowa to tylko zły sen, który długo nie potrwa. Zresztą, tak obiecywał Londyn. Powtarzali nam przez radio, że Zachód nie pozwoli, by komuna się u nas zagnieździła. Z Londynu przykazywano: „Dowódcy posterunków, twardo trwajcie na swoich stanowiskach. Lada chwila będziecie potrzebni”. A więc trwaliśmy. Okazało się jednak, że Zachód co innego mówił, a co innego robił. Zresztą, przestano się liczyć z polskim rządem emigracyjnym, a świat uznał władzę komunistów. - Jak długo trwaliście na tych posterunkach? Do kiedy przetrwała organizacja w waszym rejonie? - Po śmierci „Morusa” w 1951 nasza działalność zaczęła słabnąć. Coraz trudniej było utrzymać konspirację, bo ludzie tracili nadzieję, a bez niej nic już nie można zrobić. Właściwie działaliśmy do 1956 roku, ale muszę Panu powiedzieć, że myśmy się nigdy nie ujawnili władzom i, można by rzec, iż nadal jesteśmy członkami tego samego WiN-u, a nie jakimiś tam kombatantami. Angażujemy się politycznie, tak jak teraz z wami [w Radzyniu Podlaskim Zrzeszenie WiN oraz NOP i kilka innych organizacji o charakterze narodowo-katolickim stworzyło wspólny blok do wyborów samorządowych - przyp. P. Sz.]. - Wróćmy do kwestii broni, którą przechowywaliście. Jeśli nie została ujawniona to można mniemać, że nadal jest ukrywana... - Można... (śmiech) A było tego bardzo dużo. Można by z powodzeniem uzbroić cały pluton. A przecież takich punktów składowania jak nasz było bardzo wiele... - Jak rozwija się współpraca Pańskiego Inspektoratu WiN z innymi miejscowymi organizacjami kombatanckimi? - Jest u nas w Polsce jakoś tak, że każda organizacja kombatancka stara się mówić tylko o swoich zasługach. Że to oni zrobili najwięcej. Na tym tle jest dużo nieporozumień. A myśleć trzeba inaczej: czy jesteś z AK, NSZ, WiN-u, czy też Jaworzniakiem - wróg był i pozostał ten sam. Żydo-komuna zawsze traktowała nas jednakowo, choć system represji z czasem łagodniał. Dziś zresztą jest tak samo. Kiedyś narażaliśmy własne życie dla Ojczyzny, Narodu, dlaczego więc dzisiaj niektórzy z nas zgadzają się iść na pasku naszych wrogów? Tylko za tę garść drobnych i wątpliwe zaszczyty? Nie można stać w rzędzie z odwiecznym wrogiem naszego Narodu i naszej idei. Wśród walczących wówczas nie było lepszych i gorszych. I dzisiaj powinniśmy stworzyć organizację jednolitą, silną, skupiającą wszystkich, którzy walczyli z hitlerowcami, ukraińcami i komunistami o niepodległą Rzeczypospolitą. - W radzyńskim Inspektoracie jest was stosunkowo niewielu jak na tradycje WiN-u w tej części Lubelszczyzny. Z czego to wynika? - Żyje jeszcze wielu kolegów, którzy tworzyli struktury WiN w naszym rejonie. Mam z nimi kontakt, ale niektórzy do dzisiaj nie chcą się ujawnić... - Jeszcze się boją? - Tak. Widzi Pan, jakiej to „wolności” dożyliśmy. A obawiać się naprawdę jest czego, pamiętamy wystąpienia SLD-owskich posłów, np. takiego Pastusiaka, w związku z sejmową dyskusją o potrzebie uhonorowania poległych za Polskę żołnierzy WiN. Na szczęście w Radzyniu udało się to przeprowadzić bezboleśnie dzięki wsparciu miejscowych patriotów, także członków Narodowego Odrodzenia Polski. Nazwanie ronda im. Żołnierzy WiN to już zdobycz, której tak łatwo nie będzie można nam odebrać. - Wspomniał Pan o złym śnie. Czy wraz z upadkiem komunizmu ten sen się skończył? - Nie! Może nie jest to już twardy sen spowodowany środkiem usypiającym. Może to już tylko drzemka. Oby! Gorzej, jeśli Polacy nie chcą się obudzić, bo den trwa tak długo, że nie pamiętają, jak wygląda jawa. - Jaką rolę widzi Pan dzisiaj dla kombatanckich organizacji? - Komendant Główny mawia, że nasza rola już się skończyła, że teraz niech walczą inni, młodsi. Ale ja uważam, że nie ma racji. Myślę, iż o tę właściwą Polskę, Polskę naszych marzeń, suwerenną i rządzoną przez Polaków, musimy walczyć nadal. Nasza rola się jeszcze nie skończyła. Nie po to walczyliśmy dziesiątki lat, żeby teraz się poddać. Musimy mówić o WiN-ie, o tym jakie były nasze cele i co z tego nie zostało zrealizowane. To jest naszym obowiązkiem jako Polaków. - Czyli ciągle walczycie? - Ciągle. I gdy widzę młode twarze w naszych szeregach, nadzieja w sercu rośnie. - Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Piotr Szeliga
|