Demokracja czy totalizm?« O potrzebie organizacji narodu - część druga « [ Silny Naród ] Uwagi na marginesie rozważań ustrojowych redaktorów londyńskiej Myśli Polskiej Zygmunta Celichowskiego i L. R. Jasieńczyka Krajewskiego. W numerze 13/17, datowanym 1 sierpnia/15 września 1987 roku, londyńskiej "Myśli Polskiej", pisma wydawanego przez Stronnictwo Narodowe na Emigracji, ukazały się trzy interesujące materiały. W intencji redakcji mają one inspirować czytelników do dyskusji na temat przyszłego ustroju Polski. Pierwszy z nich, pt. "Uwagi na temat przyszłego ustroju Polski", to referat Zygmunta Celichowskiego, przygotowany na Centralny Zjazd Stronnictwa Narodowego. Dwa pozostałe zaś, w wielu punktach korespondujące z artykułem p. Celichowskiego, w niejednym jednak miejscu wyraźnie z nim polemizujące, są jakby uzupełnieniem, czy też skonkretyzowaniem punktów ewentualnej dyskusji. Tak więc p. L. R. Jasieńczyk Krajewski w artykule "Demokracja na cenzurowanym" dezawuuje enuncjacje p. Celichowskiego potępiające demokrację, zaś Anna Maria Szymańska w swej pracy pt. "Demokracja od podstaw" - zadziwiona arogancją wypowiedzi Jacka Bartyzela, który "tęsknotę do demokracji, wstręt do totalitaryzmu i poczucie bezsilności obywateli wobec tego, co się dzieje w danym kraju..." określa jako "swoisty fetyszyzm, ciąg myślowy: będziemy mieli demokrację, wszystko odmieni się na lepsze, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej." - poszukuje źródeł demokracji w osobowej konstytucji człowieka. (Po raz kolejny publicysta "Polityki Polskiej", Jacek Bartyzel, przyłapany został in flagranti na trudnej do zrozumienia pogardzie dla aspiracji narodowych Polaków. Odnosi się wrażenie, iż dążność narodu do życia w wolności i demokracji nie idzie w parze z pragnieniami J. B. Trudno). Pomimo chęci redaktorów "Myśli Polskiej" zaproponowania czytelnikowi emigracyjnemu komplementarnej wizji przyszłego ustroju państwa, sądzimy że na tej jednej próbie nie poprzestaną. Zagadnienie bowiem istotnie jest ważne i warte nie tylko rozważań teoretycznych. Przyszły ustrój społeczno-polityczny Polski (właśnie tak, społeczno-polityczny, a nie tylko polityczny), jeśli ma być ustrojem dobrym, musi być budowany już dziś. Polityka narodowa odznacza się, w przeciwieństwie do polityk nie-narodowych, ciągłością działań celowych. Czekanie na przełom w polityce międzynarodowej - jak sugeruje p. Celichowski - wydaje się być czekaniem na Godota i może służyć usprawiedliwianiu własnej bierności tylko tym, dla których polityka oznacza manipulację, nie zaś tworzenie faktów, w pierwszej kolejności społecznych a w następstwie politycznych. Wszak propozycje ustrojowe mają prawdziwą wartość tylko wówczas, kiedy znajdują szeroki oddźwięk społeczny, gdy zdolne są do zapanowania nad myślami i uczuciami rodaków. Muszą więc tkwić głęboko korzeniami w naturalnych procesach społecznych, a także odpowiadać na dążenia nowoczesnego narodu. Nasze rozważania ustrojowe powinny zatem zbliżyć się bardziej do pewnych uogólnień tworzących nową filozofię społeczną, aniżeli być tylko technicznymi konstrukcjami rządów w państwie. By tak się stało, nie wystarczy formułować tez typu: "Wydaje się, że przyszła Polska /.../ powinna mieć rząd silny i trwały w okresach kadencji pięciu do siedmiu lat" (Z. Celichowski). Bo może 4,5 albo 7,5 roku powinna trwać kadencja rządu silnego i trwałego?! Także "totalne" zanegowanie przez Zygmunta Celichowskiego demokracji, wzbudzi w czytelniku polskim - jakże spragnionym wolności - słuszne wzruszenie ramion. "Naokoło słyszy się bezmyślne powtarzanie frazesów o demokracji" - stwierdza Autor. Wcześniej zaś pisze on: "Ustrój państwa musi być dostosowany do realiów egzystencji, historii i psychologii narodu". Czemu nie po prostu do woli narodu? - chciałoby się zapytać. Demokracja nie jest frazesem: "... jest niezaprzeczalnie i bezapelacyjnie dobroczynną koniecznością" - odpowiada panu Celichowskiemu autor artykułu "Demokracja na cenzurowanym" L. R. Jasieńczyk Krajewski. Można ją źle rozumieć, dostrzegać jej złe strony właśnie dlatego, że jest demokracją. Bo "Widzimy do czego prowadzi jej brak na przykładzie Rosji, która dramatycznie próbuje wydostać się z upadku spowodowanego totalizmem i usiłuje zdemokratyzować swój system". Sprawa demokracji, krytykowana przez pana Celichowskiego, należy chyba do rzędu tych źle rozumianych. Świadczyłoby o tym jego opowiadanie się za wybieralnością samorządów terytorialnych. Sądzimy, że struktura samorządowa powinna znaleźć swe odbicie w sejmie, jako jego wyższa izba, pełniąca funkcje niegdysiejszego senatu. To ją właśnie mamy na myśli mówiąc o Organizacji Narodu (w artykule "O potrzebie Organizacji Narodu", Cz. 2). A nie jest nią, jak sądzą niektórzy (np. Jacek Kuroń) państwo. Naturalną organizacją narodu jest społeczeństwo. Wymysły, że naród to organizacja społeczeństwa (Aleksander Hall, "Bratniak" nr 10-11, s. 3) są pozbawioną jakiegokolwiek sensu igraszką słowną. Struktura samorządowa najściślej odzwierciedla strukturę społeczeństwa, może więc służyć jako instrument wyłaniania "woli" narodu lepiej niż inne struktury, lepiej od partii politycznych, co nie oznacza, iż ma je zastępować. Jedną z cech odróżniających w sposób zasadniczy przedstawicieli obu izb sejmu byłaby kwestia: kogo poseł reprezentuje. Ujmując rzecz jaśniej: w nowoczesnych ustrojach konstytucyjnych poseł jest przedstawicielem narodu jako całości. W okresie swojej kadencji nie musi on przejmować się zbytnio pragnieniami wyborców swego okręgu wyborczego, bo nie jest przed nimi prawnie odpowiedzialny. Nie zawsze tak jednak bywało. Przemiana posła z reprezentanta swojego regionu, województwa w reprezentanta całego narodu, dokonała się w prawodawstwie w XVII wieku w Anglii. Lecz w Polsce dopiero reformy konstytucyjne 3 maja, pod wpływem francuskich teorii, wprowadzały w życie te zasady. Uprzednio - jak pisze Stanisław Kutrzeba w książce "Sejm Walny dawnej Rzeczypospolitej Polskiej" - posłowie szlacheccy byli "pełnomocnikami sejmików, krępowani instrukcjami, jakie dla nich sejmiki uchwalały". I nie była to najgorsza zasada. Wprowadzała odpowiedzialność posła przed bracią szlachecką danego regionu kraju. Sprzyjała wytwarzaniu się postaw obywatelskich, odpowiadała poczuciu wolności. Nie w niej należy doszukiwać się przyszłego upadku, ale w przeklętym Liberum Veto. Historia bywa sprawiedliwa. Oto dziś, u progu trzeciego tysiąclecia, procesy zachodzące w świecie wskazują na żywotność idei dawnych. Po pierwsze, coraz większy pęd ludzi do współrządów w państwie i idąca za tym tendencja do tworzenia samorządów. Tendencja całkiem uprawniona i pozytywna, jak stwierdzają w szeregu encyklikach społecznych papieże naszego wieku. Po drugie, ruchy pokojowe zrodzone z poczucia zagrożenia ludzkości, dążące do decentralizacji i większej kontroli społecznej rządów. Po trzecie, sukcesy neoliberalizmu czy konserwatyzmu rewidującego zakres ingerencji państwa w sprawy społeczne. Po czwarte, ruch ekologiczny programowo zmierzający do regionalizacji i samorządności. Po piąte wreszcie, dynamiczny rozwój informatyki i komputeryzacja, już dzisiaj stwarzające warunki wprowadzenia zmian w krajach rozwiniętych, oddziaływujące rewolucyjnie na świadomość i struktury społeczne. Argumenty na potwierdzenie można byłoby mnożyć, ale już tylko te przez nas przytoczone obrazują skalę zjawiska. Polska znajduje się w centrum tych procesów. Rozwiązanie wynikających z nich problemów pokrywa się z dobrze pojętym interesem narodu. Pan Celichowski postulując, iż "trzeba przemyśleć i ustalić rolę kierowników samorządu terytorialnego w doborze ludzi rządzących Państwem", dotyka interesującego nas zagadnienia jakby od innej strony. Jego interesuje pytanie "jak?", a nas pytanie "dlaczego?". Oba równoprawne, jednakże kolejność ich stawiania nie jest bez wpływu na merytoryczną treść odpowiedzi. Najpierw musimy przemyśleć problem od strony "dlaczego" np.: "dlaczego samorząd?", albo "dlaczego demokracja?", aby następnie odpowiedzieć na pytanie "jak" np.: "jak zastosować demokrację czy samorząd w praktyce?" lub "jakie warunki trzeba spełnić, aby zastosować ją w konkretnych realiach?". Odwracanie kolejności pytań przy rozważaniach ustrojowych prowadzi wprost do stawiania dowolnych postulatów, nie mówiąc już o płyciźnie intelektualnej takich dywagacji. Jest to sytuacja, w której ewentualny dyskutant powinien nas zmusić z łatwością dziecinną do wątpliwości: "dlaczego?". /.../ Nie wiadomo o co chodzi p. Jasieńczykowi Krajewskiemu, gdy twierdzi, iż "... samorząd nie ma być władzą, ale służbą i wykonawcą praw". Pytamy zatem: Czyżby sama władza nie miałaby być służbą i wykonawczynią praw? Czy Autor chciał w ten zawoalowany sposób podważyć zasadę pomocniczości władzy w stosunku do społeczeństwa? Czy jest to zwykła niezręczność językowa? Oto wątpliwości, które się nam nasuwają, wątpliwości - podkreślmy - o fundamentalnym znaczeniu dla badanego tematu. Za nimi idą diametralnie różne koncepcje ustrojowe, a w dalszej konsekwencji, odmienne modele cywilizacyjne. Nie będziemy jednak, na razie, temu jednemu zdaniu przyglądali się przez lupę analizy. Z treści bowiem całego artykułu wyłania nam się Jasieńczyk Krajewski, jako zwolennik chrześcijańskiej principium subsidiarietatis (zasady pomocniczości). Jego postawa, poparta przenikliwą obserwacją zachodzących w świecie zmian, rodzenia się i umierania układów społecznych, walki starego z nowym porządkiem, zdaje się być przygarbiona doświadczeniem i wiedzą zgromadzoną na przestrzeni długiego życia. Obserwujemy pasjonujące zjawisko, rodzącego się dysonansu pomiędzy nową treścią, a starymi pojęciami, którymi się ją wyraża. To ciekawe, jak walka tego, co minione, z tym, co nadchodzi, postrzegana przez Autora we współczesnym świecie, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, toczy się w nim samym, kiedy usiłuje wtłaczać odrodzeńcze prądy społeczne w stare ramy pojęć. Rzecz oczywista - nie udaje mu się to. Popełnilibyśmy jednakże fatalny błąd odmalowując "stare" w kolorze czarnym, "nowe" zaś w białym. Nie o to tu idzie. Są dążenia ludzkie wynikające z samej natury człowieka. One nie starzeją się, zawsze pachną świeżością, mają posmak odkrywania nieznanego. Tak jest i w tym przypadku. Nowe prądy są tak stare, jak stara jest sama istota ludzka. Historycznie przyjmowały one najrozmaitsze formy zwyczajowe, prawne i filozoficzne, które pod wpływem próby czasu okazywały się nie w pełni adekwatne do dążeń ludzkich. W miarę ich trwania w czasie, dla coraz większej ilości ludzi coraz jaśniejszym się stawało, iż to, czym żyli jest nieprzystosowalne do współczesności, że "coś" poszło do przodu, a ich wyobrażenia o istocie zjawisk społecznych stanowiły tylko abstrakcyjne przybliżenie właściwej prawdy. Można byłoby filozoficznie skonstatować, że dzieje homo sapiens są historią zdobywania i poszerzania świadomości własnej istoty (i to zarówno w gatunkowym wymiarze, jak i w wymiarze indywidualnego życia jednostki); że są także historią odkrywania nie odkrytej prawdy świata. Teolog niejedno zaś mógłby tu dorzucić: o ekonomii zbawienia, o perspektywie eschatologicznej itd., itd. Z powyższego wynika, iż mówiąc o walce starego z nowym, mamy na myśli konflikt treści z formułami i pojęciami przebrzmiałymi; że doktryny trzeba - stosownie do życia - przeformułowywać. Pan Jasieńczyk Krajewski powinien wiedzieć, że nowe treści dlatego są nowe, gdyż nie mieszczą się w starych pojęciach - one je przerastają. Wydaje się, iż na tym polega postęp w dziedzinie społecznej. Postęp - słowo obrosłe pejoratywnymi treściami ideologicznym - nie współgra może najlepiej z chrześcijańską inspiracją naszego światopoglądu. Zastąpmy je zatem, używanym w społecznym nauczaniu Kościoła Świętego, wyrażeniem rozwój. W świetle dotychczasowych wniosków, rozwój jawi nam się jako korelacja idei i rzeczywistości. Z jednej strony daje się zaobserwować wpływ idei na rzeczywistość, z drugiej zaś, rzeczywistość społeczna, będąca bezpośrednim, obserwowalnym układem odniesienia idei, stanowi konkret dla umysłu twórczego. W skrócie więc wszystko sprowadza się do zmian świadomościowych społeczności. Reperkusje tego stwierdzenia - takie, jak np. rola ideałów i ideologii, obyczajów i religii w życiu narodów - nie pozwalają na obojętność wobec "światopoglądów" zaprzeczających wiodącej roli ducha wśród materii. Z przekorną satysfakcją stwierdzamy, iż celują w tym - o, ironio! - "światopoglądy" mieniące się naukowymi, co o tyle jest dziwne, że nauka dawno podjęła tę problematykę. Wyzwanie, jakie "nauka" rzuciła religii i ideałom w XIX wieku, z perspektywy chwili obecnej wydaje się błazeńskim gestem nieuka i oprócz wyjątków, jakimi są komunistyczne skanseny, nigdzie nie zostało podtrzymane. Cóż, bywa, że czciciele "nieuchronnych procesów społecznych" sami im ulegają. Historia płata "mędrcom" figle?... * Ideał przyszłości jeszcze się nie narodził, ideał przeszłości zaś, w skali globalnych rozwiązań ustrojowych, już się przeżył. Zmiany świadomościowe narodów i jednoczesny brak idei i formuł ideologicznych, które uwzględniają te zmiany, ukierunkowują dążenia ludzkie na cel, powodują, iż znaleźliśmy się w "punkcie zwrotnym"1. Koła intelektualne całego świata wieszczą zapaść cywilizacyjną ludzkości. Wszędzie trwają gorączkowe poszukiwania podstaw nowej cywilizacji. Pomieszanie pojęć, ich przeróżne interpretacje, zaskakujące analizy przeszłości, futurologiczne wizje przyszłości, kompletny chaos w dziedzinie moralnej - oto niektóre oznaki końca epoki. Dalecy jesteśmy od uproszczeń, od oferowania czytelnikowi jakichś definitywnych propozycji cywilizacji przyszłości. Mamy wszakże głębokie przekonanie o tym, że nie wszystko będzie pogrzebane. Dzieje rodzaju ludzkiego dowodzą tezy o rzeczywistym rozwoju społecznym, który dokonuje się poprzez relacje dwustronne idei i rzeczywistości. Wyrażają się one w upowszechnianiu ideałów w życiu społecznym narodu, a także w coraz lepszym rozumieniu ich istoty - co manifestowane jest w praktyce ciągłego ich przeformułowywania. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Pomimo bowiem odmienności proponowanych rozwiązań modelowych cywilizacji jutra, łatwo w nich wyróżnić dwa zasadnicze kierunki. Jeden kierunek, reprezentowany głównie przez Kościół Katolicki, wyraźnie w ostatnich czasach nadający mu ton Swym nauczaniem społecznym oraz wpływający inspirująco na szerokie rzesze ludzkie - to kierunek wolnościowy. Wolność pojmowana jest tu nie jako wartość sama w sobie, ale wolność wyboru, dana nam przez Boga, będąca podstawą tworzenia czy realizowania przez wolnego człowieka wartości. W takim ujęciu pluralizm, który jest przede wszystkim faktem, a nie postulatem moralnym, oznacza różnorodność dróg dochodzenia Prawdy i jako taki może być źródłem dobra lub zła. Wartościowaniu podlega więc nie sam pluralizm, ale to, co z niego wypływa. Jednym słowem akceptacja faktu pluralizmu w świecie nie jest rezygnacją z obiektywizmu na rzecz relatywizmu. Niestety, w naszym kraju zdarza się często, że wymawiając słowo "pluralizm", rozumie się przez nie "relatywizm". Ta prymitywna, z gruntu fałszywa recepcja pojęć, szczególnie modna w sferach "lewicy laickiej", stanowi współczesny wariant "rewolucyjnej równości", gdzie równość i pluralizm są czynnikiem ograniczenia człowieka, a nie jego wyzwolenia w Prawdzie. Nie ma dobra ani zła, nie istnieje prawda ni fałsz - bo nie ma obiektywnego kryterium, według którego moglibyśmy je oceniać. Już samo takie kryterium, gdyby oczywiście istniało, uznalibyśmy za prawdę i dobro, ale tych przecież nie ma... Tak więc zamknięte zostaje koło myślenia dialektycznego. O tym, że Prawda, Dobro, najwyższe Kryterium obiektywizmu, .ródło istnienia świata to Bóg chrześcijański - nikt w kręgach "lewicy laickiej" nie pomyśli. Bo przecież Boga nie ma... Prawda, dobro, fałsz i zło w sensie obiektywnym nie istnieją w tym świecie. Są to tylko subiektywne odczucia. To, co dla jednych jest dobrem, dla innych jest złem. To, co dla niektórych oznacza prawdę, dla innych jest fałszem. I wreszcie to, co w przeszłości uznawane było za dobro i prawdę, w innych czasach, tudzież w innych warunkach, uznane będzie (lub jest) za fałsz i zło. Wszyscy jesteśmy równi, każdy ma prawo do własnej, subiektywnej "prawdy" i "dobra". Z racji tego, że te nie istnieją obiektywnie, porzućcie dążenie do prawdy, niech nastanie pluralizm! Ta rezygnacja z dążeń właściwych człowiekowi pod płaszczykiem równości i pluralizmu jest zaprzeczeniem chrześcijaństwa, prowadzi przy tym do stagnacji, nie zaś do rozwoju. Charakterystyczne dla lewicowej formacji jest również i to, że pluralizm, wynikający ponoć z subiektywizmu odbioru świata przez jednostkę, a kończący się relatywizmem (także etycznym), definiuje ona jako prawo obiektywnie prawdziwe. Mamy tu więc do czynienia z ograniczonym pluralizmem... Nie ma go bowiem dla tych, którzy nie wyrażają zgody na relatywistyczno-subiektywistyczne jego rozumienie; kto zmierza do odkrycia prawdy obiektywnej stanowi dla lewicy zagrożenie, nazywany jest totalistą. I chociaż nie formułuje ona tego tak wprost, jak uczyniliśmy to my, niemniej fakt pozostaje faktem. Na zasadzie skojarzenia dodać możemy, że sienkiewiczowski Kali przejawiał dużo uczciwszą postawę intelektualną (choćby w stosunku do samego siebie) od "naszej" lewicy. Kierunek wolnościowy cywilizacji jutra nie rezygnuje z wartości i doświadczeń historycznych. Przeciwnie - jego przedstawiciele przeświadczeni są o podstawowym znaczeniu przeszłości dla obecnego i przyszłego rozwoju. A ten nie od dziś się dokonuje. Dzięki przeszłości odczytać możemy kręte ścieżki, którymi chadzał, istotę oraz kierunek w jakim będzie podążał w przyszłość. (Nic się nie dzieje bez przyczyny i skutku. Nic się nie dzieje bez celu - te prawa nadal obowiązują.)2. Oderwanie rozwoju od historii prowadzi wprost na manowce aprioryzmu. Właśnie aprioryzm jest podwaliną drugiego kierunku proponowanych dziś konstrukcji cywilizacji jutra. Rzecz nie polega na nazewnictwie. Gdy mówimy o kierunku wolnościowym, nie znaczy to wcale, iż on sam tak się nazywa. A kiedy drugi z wyodrębnionych przez nas kierunków nazwiemy totalitarnym, to także nie oznacza, że się on z totalitaryzmem utożsamia. Analizie i następnie podziałowi podlega przede wszystkim wewnętrzna treść propozycji oraz metoda dochodzenia do nich. Otóż twierdzimy, że kierunek aprioryczny i ahistoryczny, bez względu na intencje przyświecające jego twórcom, zmierza do totalitaryzmu. Szersze uzasadnienie tej tezy wykraczałoby poza skromne ramy niniejszych uwag. Ograniczamy się zatem do powyższego zaznaczenia. Podział koncepcji ustrojowych na dwa ostro zwalczające się przeciwieństwa jest oczywiście uproszczeniem złożoności świata, lecz jako ideologiczne przybliżenie rzeczywistej walki pozwala na krystalizację własnej postawy. Nie wszystko wyjaśniając, stanowi podstawę dalszych uściśleń. Odzywające się tu i ówdzie głosy krytyczne próbujące negować lub deprecjonować wagę tak postawionego problemu, programowo przy tym uchylające się od dania jakiejkolwiek kontr propozycji - trzeba to powiedzieć - same jeszcze mniej wyjaśniają. Bo jeżeli - jak to się dzieje - dystansuje się ktoś od podziału demokracja -- totalitaryzm, nie przedstawiając własnego punktu widzenia, a tylko niefrasobliwie wypowiada "sąd", że podział ten jest uproszczeniem, to zdanie takie dźwięczy pustą retoryką, informuje odbiorcę o uczuciach mówcy, nie zawierając w sobie nawet cienia argumentu. Skąd zaś uczucie niechęci do uznania tego, tak jasno sprecyzowanego podziału: demokracja czy totalizm? Łatwo się domyśleć: nadawca podobnego komunikatu mógłby zostać zaszeregowany przez odbiorców do grona zwolenników totalitaryzmu. Nie chcemy być tu gołosłowni, na przykład wypowiedzi niektórych publicystów pisma "Polityka Polska" mogą posłużyć za materiał ilustracyjny takiej asekuracyjnej postawy; wypowiedzi, które tak są ostrożne, tak obwarowane rozlicznymi zastrzeżeniami, że stają się po prostu nieczytelne, trudno je klasyfikować. Autorom tych wypowiedzi przyświeca, jak można sądzić, wiara w kreacyjną moc słowa. Problem ignorowany, umniejszany czy też rozmyty retoryką - przestanie być rzeczywistym problemem. Ale czy faktycznie tak się stanie? Niech każdy sam sobie odpowie na to pytanie. Zapewnienia Zespołu "Polityki Polskiej" o ich demokratycznych przekonaniach mocno osłabiają dokonywane raz po raz próby deprecjacji podziału: demokracja -- totalitaryzm. Za czym bowiem opowiadają się oni w swych oświadczeniach? Czy za tym, do czego należy ustawiać się bokiem? Ostatnio jeden z Redaktorów "P.P.", Aleksander Hall, na spotkaniu z młodzieżą Uniwersytetu Warszawskiego (kwiecień 1988) wypowiadając się na temat nauki społecznej Kościoła Świętego posunął się jeszcze dalej, oddzielając w niej zasady ogólne od wskazań szczegółowych, zaryzykował twierdzenie, że Zespół "P.P." akceptuje bez zastrzeżeń te pierwsze, drugie natomiast uważa za nieobowiązujące. Nasuwają się nieodparcie wątpliwości: czy przypadkiem papieskie wskazania by narody rządziły się demokratycznie nie znajdują się w owych szczegółowych zasadach - pozostawiamy w zawieszeniu. Że inne środowiska polityczne odpowiedziały ze swej strony twierdząco świadczy przykład "stańczyków", którzy już dzisiaj krytykują demokrację opowiadając się jednocześnie - rzecz jasna gołosłownie - za ustrojem wolnościowym. Aprioryzm tych sformułowań zwalnia od repliki. Cenne myśli o strukturach zła zawarte w Encyklice "Sollicitudo rei socialis" mogłyby im uzmysłowić do czego dążą. Jak widzimy kontekst naszych uwag niezmiernie się rozrasta, i to zarówno przez poszerzenie spektrum prezentowanych poglądów, jak ich implikacje teoretyczne, lecz również przez otwartość na aspekt tła społecznego w jego duchowym i materialnym wymiarze. Tło społeczne opisywanego problemu stwarza "bazę danych" dla krytycznej refleksji. Łatwo jest opisywać rzeczywistość bez podejmowania prób jej oceny. Lecz, gdy chcemy ująć ją w system logiczny, musimy przejść od prostego opisu do tworzenia syntetycznych pojęć. Zwartość aparatu pojęciowego oraz ścisłość jego poszczególnych elementów to podstawa dyskusji sensownej. Otóż Pan Jasieńczyk Krajewski w jednym z podpunktów swego artykułu zadaje pytanie: "Jaka powinna być rola państwa jako egzekutywy organizacji narodu". Lecz, jak już wcześniej wzmiankowaliśmy, "organizację narodu" różnie można definiować. Definicje te zaś są tak odmienne od siebie, że wprost nawzajem się wykluczają. Zasadnym jest więc pytanie: co pod tym hasłem Autor rozumie. Przyjęcie którejś opcji odpowiedzi, wymusza w następstwie przyjęcie jakiegoś modelu ustrojowego. Dzieje się tak - naszym zdaniem - dlatego, iż zagadnienie "organizacji narodu" - to kluczowe, rzec można, strategiczne pojęcie - stanowi logiczny łącznik między pojęciami: "państwo", "władza", "naród", "społeczeństwo". Służąc jako teoretyczna podbudowa ustroju państwa (totalitarnego lub demokratycznego), należy jednocześnie, podobnie zresztą jak i wyżej wymienione, do swoistego paradygmatu rozważań ustrojowych. Słusznym jest więc wymóg określenia znaczeń przyjętych przez p. Jasieńczyka Krajewskiego pojęć. Gdy bowiem stwierdza on pośrednio w cytowanym pytaniu, że "egzekutywą organizacji narodu" jest państwo (zgadzamy się z tym całkowicie!), cóż znaczą słowa: "Różnice w drugorzędnych szczegółach i sposobach mogą i muszą powodować tworzenie się grup czy stronnictw politycznych, ale to nie powinno prowadzić do podziałów uderzających w istotę i sens narodu, ani jego organizacji - państwa". Czymże jest zatem, zdaniem Autora, "organizacja narodu"?! Stwierdzamy logiczną sprzeczność w podstawach rozważań. I na tym moglibyśmy zakończyć analizę pojęć, gdyby nie kolejna sprzeczność: wnioski praktyczne dotyczące modelu ustrojowego przyszłej Polski nie są konsekwencją podstaw teoretycznych. Stykamy się tu z typowym przykładem dwumyślenia, rozwiązania praktyczne zaprzeczają podstawom teoretycznym. Pan Jasieńczyk Krajewski jest z pewnością bystrym obserwatorem, lecz teoria nie jest jego mocną stroną. Jednak zbieżność naszych obserwacji zachodzących w świecie zmian, które muszą być uwzględnione w teorii, powoduje, że dla dobra wspólnego kontynuować będziemy nasze uwagi. Opisana niezgodność elementów paradygmatu w modelu ustrojowym Autora "Demokracji na cenzurowanym" implikuje następną nielogiczność: czym jest państwo? - egzekutywą organizacji narodu, czy nią samą? Trzeba wybrać. Państwo jest tym lub tym, bo jedna rzecz nie może być pod tym samym względem inną rzeczą. Zaiste trudny to wybór, by zdecydować się na jedną z odpowiedzi - bo nie zadowoli człowieka myślącego droga, że się tak wyrazimy, loteryjnego obioru prawdy. Zaspokoić racjonalną część naszego człowieczeństwa, to zejść do poziomu argumentacji, do - jak się wyraził G K. Chesterton - niepopularnego sportu myślenia. Wstępnie zatem państwo rozpatrywane w relacji z pojęciem "organizacja narodu", przedstawia się nam w dwu alternatywnych rozwiązaniach. 1. Państwo to konglomerat władzy, terytorium i społeczeństwa (państwo-organizacja narodu). 2. Państwo, to zejście się w dynamicznym układzie działań władzy i dobra wspólnego narodu. Społeczeństwo w takim ujęciu jest częścią państwa jedynie w terytorialnym jego aspekcie, nigdy zaś w rozumieniu jakiegoś agregatu z władzą. Instytucjonalnie więc państwo zredukowane zostało do władzy wykonawczej i administracji państwowej. W dychotomii naród -- państwo dezaktualizacji uległa monteskiuszowska zasada trójpodziału władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Już w pierwszej połowie XX wieku, w latach dwudziestych i trzydziestych zdawano sobie sprawę z niewystarczalności tego podziału. Postulowano uzupełnić go władzą kierowniczą. Bodaj że jednak pierwszym człowiekiem, który zgłaszał ten postulat - już w roku 1839 w dziele pt. "Metapolityka mesjaniczna. Rewolucyjny bezład świata cywilizowanego" - był Polak, Hoene-Wroński (polskie wydanie jego dzieła w przekładzie Józefa Jankowskiego ukazało się w 1923 roku pt. "Metapolityka"). W latach dwudziestych i trzydziestych naszego stulecia, niezależnie od zapomnianego prawie twórcy tej idei Hoene-Wrońskiego, eksperymenty z wprowadzeniem władzy kierowniczej przeprowadziły, zarówno Rosja Sowiecka (dyktatura Partii, a w niej zawodowi rewolucjoniści), jak i faszystowskie Włochy, hitlerowskie Niemcy, salazarowska Portugalia, frankistowska Hiszpania i wiele innych (ustrój monopartyjny). W istocie rzeczy organizowanie narodu przez struktury państwowe przy pomocy "moralnego" uzasadnienia - "organizacji narodu" (czytaj: monopartii) zaowocowało totalitaryzmem. Tam, gdzie eksperyment potrwał dłużej, pomimo pierwotnego poparcia większości narodu, jakim się cieszył (np. w Hiszpanii i w Portugalii - a są to najdelikatniejsze przykłady), odniósł on w zasadzie skutek przeciwny od zamierzonego. Faktycznie bowiem naród się zorganizował, ale... do walki z państwem totalitarnym. Jak łatwo wywnioskować: państwo nie jest ani powołane do organizowania narodu, ani tym bardziej nie stanowi samej organizacji narodu. Nieporozumienie występujące często w tym miejscu wywodu polega na różnym rozumieniu słowa "organizacja". Dla jednych (tych ze "zdrowym rozsądkiem") "organizacja" musi koniecznie oznaczać "instytucja". "Organizowanie" kojarzy się z władzą, poleceniami, dyspozycjami, rozkazami itp. "Organizować" trzeba wokół jakiejś struktury. Jest to czysto mechaniczne pojmowanie słowa "organizacja", przeoczające, mało znaczący - zdaniem "zdroworozsądkowców" - fakt, że na to, aby zaistniał sam akt organizowania, zwieńczonego powstaniem instytucji, trzeba by istniał podmiot organizacyjny-człowiek i treść wokół której chce się on organizować. Jest oczywistością, że naród organizuje się wokół jakichś treści i instytucji, które te treści wyrażają. Ale jest równą oczywistością, że naród nie będzie się organizował wokół instytucji, których treści nie uznaje. Państwo komunistyczne, mimo geopolitycznych racji nie zdołało zorganizować Polaków, tak by to państwo popierali, bo naród odrzuca komunizm. Kto tego nie rozumie, niech przestanie zajmować się polityką. Wniknijmy jednak jeszcze głębiej w sens i komplikacje praktyczne organizowania narodu. Już samo stwierdzenie "organizowanie narodu" zawiera w sobie nieuzasadnioną sugestię, że ma to robić "coś" lub "ktoś" niezależnie od woli wspólnoty narodowej. Jedyną zaś instytucją, która - z racji prawa, przymusu i terytorium zakreślonego granicami - ogarnia wspólnotę narodową jest państwo. Państwo zatem ma powołanie organizowania narodu - oto klasyczny przykład myślenia prostolinijnego totalisty. Lecz obok postawy prostolinijnej, którą łatwo można zwalczyć, występuje postawa nieświadomego totalitaryzmu. W tym przypadku, znacznie cięższym i wymagającym długiego leczenia, organiczny związek państwa i społeczeństwa (słowa "społeczeństwo" używa się jako synonimu słowa "naród") ulega magicznemu utożsamieniu państwa ze społeczeństwem. Dobrą ilustracją takiej akrobacji ideologicznej jest zdanie: "Wszystkie argumenty (które? - przyp. B.B.) nakazujące organicznie traktować państwo jako całość ze społeczeństwem, nie trafią do umysłów prostackich, a cóż dopiero zarażonych (w jaki sposób? - przyp. B.B.) złą wolą.". Ten kliniczny objaw choroby zwanej totalitaryzmem zaczerpnęliśmy z młodzieżowego pisma "Nowe Horyzonty". Jest jednak nadzieja, że w przypadku tego pisma jest to tylko młodzieńcza choroba, z której się wyrasta, tak jak wyrasta się z krótkich spodenek. Ale póki co, zadajmy im pytanie: Jeśli państwo jest częścią i społeczeństwo również jest częścią, to czym jest organiczna całość państwa i społeczeństwa? Jak się ta całość nazywa? Bez wątpienia mamy tu do czynienia z błędem utożsamienia państwa i społeczeństwa. Jednakże my wiemy, że państwo jest instytucją, a nie wspólnotą ludzką. Tak więc myślimy, iż dokończenie zdania mówiącego, że rewelacje "Nowych Horyzontów" ("N.H." nr 18 z 22.II.1988) "nie dotrą do umysłów prostackich, a cóż dopiero zarażonych złą wolą" należałoby rozszerzyć: nie dotrą one również do umysłów mądrych! W ogóle nie dotrą one do nikogo! Kapitalne rozróżnienie: instytucja -- wspólnota w odniesieniu do państwa i narodu pozwala dostrzec logiczne błędy totalitaryzującego myślenia oraz psychologiczne podłoże tej postawy. Błąd logiczny polega głównie na postawieniu znaku równości między jednością moralną, jaką jest naród (jednością dynamiczną, dla której nie sposób znaleźć wyobrażenia), a jednością struktury państwa. W skrajnych przypadkach dochodzi wręcz do widzenia jedności narodu w charyzmatycznym przywódcy. Utożsamienie tych, tak odmiennych, nieporównywalnych elementów rzeczywistości, wynika z psychologicznej skłonności natury ludzkiej: ujmowania w pojęcia otaczającego nas świata. Lecz samo pojęcie stanowi pewne uogólnienie myślne. Bez rzetelnej analizy istotnej treści, którą zawiera, nie można przeprowadzić prawidłowej oceny samej rzeczywistości, którą oddaje. I tu wspomniany przez nas "zdroworozsądkowiec" zaczyna poszukiwać, nie treści zjawiska, ale jego wyobrażenia - jedność moralną umieszcza w formę struktury: państwo. Tymczasem jedności państwa i wspólnoty narodowej nie należy szukać na drodze utożsamiania, lecz na drodze przyporządkowania. Pamiętać przy tym trzeba o ważnej tezie nauki społecznej Kościoła Katolickiego: pomocniczości struktury wobec wspólnoty. Teza ta nie dotyczy bynajmniej li tylko sfery praktycznej funkcjonowania zbiorowisk ludzkich, sama bowiem, będąc wskazówką teoretyczną musi być sharmonizowana z innymi elementami teorii w logiczną całość; że tak się nie dzieje świadczy nagminne w polskojęzycznej literaturze tematu traktowanie społeczeństwa jako części państwa. A przecież wniosek nasuwa się zupełnie przeciwny: to państwo jest częścią (to prawda, że ważną) społeczeństwa. Zasada subsydiarności państwa nie może być tylko narzędziem służącym do stępiania praktycznych wniosków złych teorii. Podobnie pojęcie "dobra wspólnego" zasługuje na poważne potraktowanie, i znów nie jako upomnienie władzy państwowej, ale jako zasadniczy składnik naszego myślenia społeczno-ustrojowego. Można mieć pretensje do tych politycznie zaangażowanych Polaków, którzy uznając się za "chrześcijańskich demokratów" cytują tylko ogólne wskazania społecznej nauki Kościoła, wskazania dotyczące przecież także i czarnych ludów Afryki - nie próbują natomiast, nawet w zarysach, sformułować polskiego modelu ustrojowego; choćby na papierze. Mało tego, są często z duchem tej nauki w głębokiej sprzeczności. Wszelako określają się mianem: polska chadecja... Podsumujmy dotychczasowe rozważania. Jak już powiedzieliśmy organizowanie konstytuują: podmiotowo - człowiek, a raczej zespół ludzi, i przedmiotowo - treści (cele) jednoczące podmioty osobowe, lecz w skali większych wspólnot, np. narodu, funkcjonalnie je różnicujące na mniejsze wspólnoty celowe. W takim ujęciu organizowaniem nazwiemy każde działanie zwrócone na inne osoby. Treści i cele nie muszą mieć wiele wspólnego z racjonalnością, są one nieprzewidywalną wypadkową doświadczeń, dążeń, emocji i intuicji (również instynktów); są tym, co współczesna socjologia wiedzy nazywa po prostu wiedzą społeczną3. Obszary jednostkowej aktywności społecznej wykazują tendencje poszerzania się poprzez uzupełnianie przedmiotowe (treści i cele) oraz podmiotowe (krąg osób zainteresowanych realizacją treści i celów) aż do wymiaru dobra wspólnego narodu, a więc do ściśle pojętej polityki narodowej. Warto chyba w tym miejscu przypomnieć młodzieży z "Nowych Horyzontów", p. Aleksandrowi Hallowi oraz wszystkim tym, którzy tak ochoczo powołują się ostatnio na "myśl narodową", "dziedzictwo narodowej demokracji", "ideę narodową" i samego Romana Dmowskiego znamienne słowa pana Romana. W swej pracy pt. "Kościół, Naród i Państwo" napisał on "Wyrazu 'społeczeństwo' często się nadużywa: jako podmiot działający jest to pusty wyraz, o ile się go bliżej nie określi. Rozumiem tu przez społeczeństwo zorganizowany naród - zorganizowany moralnie, w silną opinię publiczną, i fizycznie, bo bez tego nawet nadanie opinii publicznej właściwego kierunku i zapewnienie posłuchu dla niej w dzisiejszych warunkach jest niemożliwe.". Oto przenikliwość umysłu godna naśladownictwa! Nie trzeba natomiast specjalnego intelektu, aby wyciągnąć wnioski praktyczne z tej ponadczasowej konstatacji, nawet jeśli sam Dmowski tego nie uczynił. Przedstawmy je w punktach. 1. Podmiotem działającym jest naród (rozumiany, oczywiście, jako wspólnota osób). 2. Zorganizowaniem podmiotu działającego (narodu) jest społeczeństwo (pojmowane jako dobrowolne, funkcjonalne zróżnicowanie wspólnoty równych osób, w celu osiągania dobra wspólnego). 3. Oddolnie i dobrowolnie organizujący się naród powinien znaleźć dla siebie odpowiednią instytucjonalizację. Specyficznym wymogom takiej instytucjonalizacji, głównie dobrowolności uczestnictwa, odpowiada najlepiej powszechny samorząd. 4. Samorząd, będący najpełniejszym odwzorowaniem woli podmiotu działającego (narodu), woli wyrażającej się w samoistnym, funkcjonalnym zróżnicowaniu wspólnoty (społeczeństwie) - tu właśnie postulaty pluralizmu i demokracji znajdują głównie praktyczne zastosowanie - powinien mieć wpływ na państwo i na władzę prawodawczą, sejm - winien utworzyć własną izbę sejmową: senat. Byłaby to więc, postulowana już od dawna, władza kierownicza, którą nazywamy ORGANIZACJĄ NARODU. 5. Samorząd, będący jedną z form upodmiotowienia narodu, mający swe przedstawicielstwo w sejmie musi utrzymać swą strukturę terytorialną i w ten sposób zapewnić: a) maksymalne zmniejszenie odległości między ośrodkiem decyzyjnym, a rzeczywistym podłożem społeczno-materialnym, do którego decyzje te się odnoszą, b) decentralizację władzy wykonawczej, c) upowszechnienie i uspołecznienie władzy ogólnie pojętej, d) poprzez regionalizację możliwość łagodnego dochodzenia do faktycznego dobra wspólnego, e) zabezpieczenie instytucjonalne organiczności życia społecznego, f) pracę stronnictw politycznych na rzecz dobra konkretnych Polaków, a nie bliżej nie sprecyzowanej ojczyzny, narodu, racji stanu itp. - ograniczenie więc pola popisu dla wszechmocnego dziś frazesu; a także, co z punktu widzenia moralności życia publicznego jest nie mniej ważne - wyrównanie różnicy między przedwyborczymi obietnicami a późniejszą działalnością rządów partyjnych, g) zminimalizowanie (jak uczą nas o tym doświadczenia RFN) kosztów utrzymania państwa oraz zmniejszenie lawinowo rosnącej biurokracji, h) możliwość jak najtańszego wypróbowania wszelkich eksperymentów społeczno-gospodarczych. 6. Wstępnym warunkiem osiągnięcia celów wymienionych w punkcie piątym jest zasada pełnomocnictwa na każdym szczeblu drabiny samorządowej z Senatem włącznie. Spełnienie powyższych punktów w praktyce społecznej przybliży nas do ideału suwerenności narodu, a samo ich wyartykułowanie wydaje się określać ideę partycypacjonizmu, która stanowi konieczny krok na drodze rozwoju form bytowania społeczności ludzkich4. Opowiadamy się zdecydowanie, jak widać, za ustrojem wolnościowym cywilizacji jutra, sądzimy bowiem, iż czas gwałcenia i odbierania człowiekowi możliwości wyboru, otrzymanej przecież od samego Boga, w imię jedności narodu, jego spoistości czy interesu jest szkodliwym złem społecznym, które nie tylko nie buduje wspólnoty, ale niszcząc odpowiedzialność osoby ludzkiej wspólnotę tę skutecznie rujnuje. Trzeba porzucić wreszcie iluzję, "iż państwo może sobie uzurpować prawo do wyrażania społecznej troski swojego narodu, pozbawiając go w tym samym czasie jego praw obywatelskich i politycznych"5. Niezwykle zaś cennym dla określenia czy dany ustrój mieści się w kierunku wolnościowym czy totalitarnym jest pojęcie organizacji narodu. Bez niego orzekanie o dominującym systemie bywa niepełne, a wobec tego zdradliwe. Ono właśnie, pojęcie organizacji narodu, precyzuje dany ideał społeczny. "Obstawianie" przez L. R. Jasieńczyka Krajewskiego dwu sprzecznych ze sobą koncepcji - dla ludzi orientujących się w temacie jest nieporozumieniem i przypomina czynność doskonale znaną strusiom, a mianowicie: chowanie głowy w piasek. « O potrzebie organizacji narodu - część druga « [ Silny Naród ] Bogdan Byrzykowski
|